+1
marak 11 czerwca 2014 18:13
Niezbędny element każdego dużego azjatyckiego miasta. Europejskiego zresztą też. Kraina niekończących się straganów z tonami taniego badziewia, budkami ze świetnym i jeszcze tańszym jedzeniem oraz przepychającą się rzeszą turystów. Czyli wycinek Chin na kilku przecznicach.

Oczywiście widok zastany w Chinatown raczej nie ma zbyt wiele wspólnego z prawdziwym krajobrazem Chin i nie oddaje rzeczywistości tamtejszych miast. Ale to i tak zawsze jedno z ciekawszych miejsc do zwiedzenia.



Przede wszystkim: jedzenie. O ile o produktach pochodzących z Państwa Środka większość raczej nie ma zbyt pochlebnej opinii, to jednak ta sama liczba ludzi z chęcią opierniczy coś na ciepło u chinola. W Singapurze idealnym do tego miejscem jest Food Street gdzie, jak sama nazwa wskazuje, znajdują się całe rzędy food stalli. Są to nieduże budki serwujące kuchnię azjatycką, indyjską etc. Tak naprawdę możesz się tam stołować 3 razy dziennie, a w ciągu tygodnia i tak nie spróbujesz wszystkiego.





Jak łatwo się zorientować, zawsze jest tam mnóstwo ludzi, i to nie tylko turystów, ale także lokalsów. Niestety, tutaj ujawnia się pewien problem Singapuru. Mianowicie – ceny alkoholu. Wysokie. Bardzo. Wow. Butelka Tiger’a kosztuje 8-9 dolarów singapurskich. Czyli przyjemność strzelenia dużego piwka kosztuje nas około 20 zł. Jak na podrzędnego lagera nie jest to porywająca opcja, ale w tych warunkach nawodnienie to istotna kwestia gospodarki wodnej organizmu. Na otarcie łez zostają nam Food Centers, czyli coś co przypomina nasze hale targowe. Z tą różnicą, że tutaj znajdują się same punkty gastronomiczne z pełnym przekrojem potraw azjatyckich (ale jest też opcja zjeść śniadanie w wersji brytyjskiej! Wyspiarskie wpływy widać zatem nie tylko dzielnicy finansowej). Taką halę powinni postawić na Domaniewskiej. Korposzczury ze stolycy łapią o co kaman. Za cenę 4-9 dolarów można zjeść pierwszorzędną szamkę. Co istotne – po posiłku nikt nie złapał parcia na porcelanę, if you know what I mean.



Poza okazją do zjedzenia w Chinatown jest oczywiście mnóstwo innych sklepów i straganów z podróbkami. Jeśli jednak masz ochotę, możesz zamówić sobie szyty na miarę garnitur. Do odbioru w jeden dzień. Jest nawet opcja express – ciuch w 3h. Nie skorzystałem.





Co ciekawe, gdy się dobrze przyjrzeć, wszędzie dookoła można znaleźć małe ołtarzyki z kadzidłami oraz ofiarami mające przynieść pomyślność. Nikt się tutaj nie przejmuje BHP i sanepidem (niech żyje wolność gospodarcza), więc palące się kadzidełka można znaleźć na zapleczu restauracji, chodniku jak i obok straganu z ciuchami.



Jednak prawdziwy klimat Chinatown skrywa się w tutejszych świątyniach. Mnogość postaci, kolorów i kompletnie odmienna architektura wypełniona misternymi zdobieniami – tutejsze sacrum naprawdę wywiera duże wrażenie.





Wnętrza też nie należą do skromnych. Kto narzeka na bogactwa Kościoła Katolickiego w Polsce powinien zobaczyć świątynie buddyjskie. Tam naprawdę ściany świątyń są ozłocone. O ołtarzach (?) nie wspominając.





Fun fact: Wizerunków Buddy na zdjęciu poniżej są tysiące. Wszystkie wykonane ręcznie. Tysiące



Na tym się kończy wycieczka po Chinatown, choć można się tam zgubić na niejeden dzień. I kupić podróbki Ray Banów za 3 dolce.

Amen.

Więcej poczytasz na marakwpodrozy.wordpress.com

Dzięki! :)

Dodaj Komentarz